Archipelag wysp Fidżi na Oceanie Spokojnym może wydawać się stosunkowo słabo zagrożony przez podnoszący się poziom oceanu, ale tak nie jest. Oprócz dużych, górzystych wysp Viti Levu i Vanua Levu są dziesiątki mniejszych, gdzie też żyją ludzie. Dziś stoją przed koniecznością opuszczenia swoich domów.
Górzyste, ale jednak zagrożone
Fidżi składają się z dwóch dużych wysp: Viti Levu i Vanua Levu, na których dominują tereny górzyste, niziny są niewielkie i znajdują się nad brzegami wysp. Może się wydawać, że wyspy nie są zagrożone w takim stopniu jak Tuvalu czy Kiribati i faktycznie tak jest, ale mimo to ten żyjący z turystyki kraj, ma poważny problem.
Mimo rzeźby terenu dwóch wysp, które łącznie zajmują 87 proc. powierzchni Fidżi, wzrost poziomu morza grozi mieszkańcom poważnymi konsekwencjami. Badania pokazują, że 4,5 proc. wszystkich istniejących budynków zostanie zalanych już przy wzroście poziomu morza o 22 cm. Biorąc pod uwagę wzrost poziomu morza do 2100 roku o jeden, a nawet dwa metry, to państwo musi przygotować się na eksodus. Zalane zostaną porty, szpitale i inne krytyczne miejsca. 15 proc. populacji stanie się uchodźcami.
Ludzie nie chcą opuszczać swoich domów
Na niewielkiej wyspie Serua, łodzie cumują obok domów, gdzie woda stopniowo wdziera się w ląd, zalewając wioskę. Mieszkańcy starają się adaptować, kładąc m.in. grube deski, które służą im za prowizoryczny chodnik, a słona woda zalewa im ogródki. Starsi ludzie zawsze wierzyli, że umrą tam, gdzie urodzili się ich przodkowie, i tam zostaną pochowani.
Jednak nowe wyzwanie, jakim jest podnoszący się poziom oceanu, sprawia, że kończą się możliwości adaptacji. Wielu mieszkańców staje więc przed bolesnym dylematem: czy jeszcze zostać rok dłużej, licząc, że nic się nie stanie, czy może lepiej już teraz opuścić wyspę. To wydaje się nie być problemem, skoro mowa jest o liczącej raptem 80 osób wiosce. Ale porzucenie miejsca zamieszkania nie jest łatwym wyborem, dla kogoś, kto jest przywiązany do ziemi.
Semisi Madanawa, wychowująca trójkę dzieci, które brodzą po placach zabaw, mówi, że biorąc pod uwagę powodzie, erozję i narażenie na ekstremalne warunki pogodowe, wioska musi przenieść się na główną wyspę Fidżi, aby zabezpieczyć przyszłość dla następnego pokolenia. Starszyzna wioski nie chce opuścić swojego miejsca zamieszkania, licząc, że rekultywacja gruntów zatrzyma wodę.
„Potrzeba czasu, aby idea zadomowiła się w sercach nas, istot ludzkich, abyśmy mogli zaakceptować zmiany, które nadchodzą”, powiedziała 38-letnia Madanawa. „Zmiany klimatyczne mają miejsce i musimy podjąć decyzje”. Serua, to jedna z wielu takich wysp, niewielkich atoli, skrawków lądu, które zostały zasiedlone setki lat temu. Zasiedlili je ludzie, którzy nie widzieli wtedy zmian klimatycznych, bo ich jeszcze nie było. Nikt nie wiedział, że to się kiedyś stanie, za 50 czy za 200 lat. Wiemy to dopiero od niedawna, a rdzenni mieszkańcy wysp dowiedzieli się jako ostatni – widząc to na własne oczy, a nie na ekranach telewizorów.
Miejscowi politycy wzywają świat do działania
To się jednak stało. Przywódcy 15 nisko położonych wyspiarskich krajów na Pacyfiku ogłosiło, że zmiana klimatu jest dla nich „największym zagrożeniem egzystencjalnym” podczas szczytu, który odbył się w połowie lipca tego roku w stolicy Fidżi, Suvie. Reprezentujący swoich obywateli politycy chcą, aby kraje rozwinięte, które w największym stopniu przyczyniły się do globalnego ocieplenia, nie tylko ograniczyły swoje emisje, ale także pokryły koszty adaptacji.
Te jak najbardziej uzasadnione naciski stały się kluczowym elementem bitwy na konferencjach klimatycznych ONZ. Shivanal Kumar, specjalista ds. adaptacji do zmian klimatu w ministerstwie gospodarki Fidżi oznajmił, że budowanie falochronów, sadzenie namorzynów i poprawa drenażu w wielu przypadkach nie wystarczą już do uratowania wiosek. „Wiele społeczności jest w prawdziwym kryzysie, próbowały przetrwać”, powiedział Kumar. „Wpływ zmian klimatycznych był odczuwalny przez wiele lat i przyszedł czas, kiedy poddali się i powiedzieli, że teraz jest czas na przeprowadzkę”.
Zachód rozumie, ale na razie to tylko słowa
Kumar dodał też, że relokacja ma na celu zachowanie praw człowieka. Chodzi tu o ochronę ludzi przed podnoszącym się poziomem oceanu, przed coraz większymi falami sztormowymi i silniejszymi cyklonami. Okazuje się jednak, że fundusze obiecane przez kraje rozwinięte na konferencjach klimatycznych ONZ nie obejmują relokacji, tylko adaptację, taką jak budowa falochronu. Już dziś pojawiają się tzw. wioski duchów. Ludzie je opuszczają, bo albo są zalewane przez ocean w wyniku topnienia lądolodów, albo są niszczone przez cyklony tropikalne.
Państwa jak Fidżi mają praktycznie niewidoczny wpływ na emisje gazów cieplarnianych. Nie ma tam wielkich autostrad, wieżowców, przemysłu ciężkiego i kopalń, a mimo to są lekceważone. Być może właśnie dlatego, że nic nie znaczą w światowej gospodarce. Podczas ubiegłorocznej konferencji klimatycznej, czyli COP26, państwa rozwinięte zgodziły się jedynie na kontynuowanie rozmów o rekompensatach za nieuniknione skutki zmian klimatycznych, w tym migracji, których doświadczają wrażliwe społeczeństwa.
Przywódcy pacyficznych wysp na swoim szczycie wezwali kraje rozwinięte do wykazania się znaczącym postępem podczas tegorocznego COP27 w zakresie nowego celu – szybkiego finansowania takich „strat i szkód”. Prezydent COP26, brytyjski polityk Alok Sharma, powiedział w Suvie, że rozumie rozczarowanie mieszkańców pacyficznych wiosek, które są na pierwszej linii zmian klimatycznych. „Jesteście zmuszeni do radzenia sobie z konsekwencjami emisji gazów cieplarnianych generowanych w dużej mierze przez największe kraje emitujące, które są daleko stąd. To nie jest kryzys waszego autorstwa”, powiedział w przemówieniu. „Będziemy musieli znaleźć sposób na przeprowadzenie merytorycznej dyskusji na temat strat i szkód na COP27″.
Źródło: Reuters