Pochodzące ze złóż łupkowych ropa i gaz okazały się być remedium na kryzys energetyczny. Bardzo szybko jednak okazało się, że gaz z łupków nie jest wcale taki eko, jak mogło się nam wydawać. Co więcej, przejście w ogóle na gaz może nieść za sobą zupełnie inny problem.
Kiedy ceny ropy na światowym rynku przebiły wartość 100 dolarów za baryłkę, światło dzienne ujrzała nowa gałąź przemysłu petrochemicznego – wydobycie gazu i ropy z łupków. Droga, skomplikowana technologia, która uratowała świat przed kryzysem, a wręcz przed upadkiem cywilizacji. Pojawiły się też poglądy, że gaz łupkowy może stać się remedium na problemy natury ekologicznej, że jego użycie oznacza brak emisji zanieczyszczeń powodujących powstanie smogu, że emituje mniej CO2 niż spalanie węgla. Faktycznie tak jest. Ale pojawił się inny problem.
To wycieki metanu. Pomija się bowiem fakt, że wydobyciu i transportowi gazu ziemnego nieodłącznie towarzyszą emisje metanu. Oszacowanie dokładnej ilości uciekającego metanu nie jest łatwe, ale wielkość tę ostrożnie ocenia się na 2-3% całkowitej emisji CO2 związanej ze spalaniem węgla. Zatem fakt, iż spalanie gazu oznacza mniejsze o połowę emisje CO2 niż w przypadku węgla ma raczej drugorzędne znaczenie. Metan jest średnio w skali 100 lat około 25 razy silniejszym gazem niż dwutlenek węgla. W skali kilku miesięcy nawet 86 razy silniejszy. Ta duża różnica w jego sile jest związana z krótkim czasem istnienia cząsteczki CH4 w atmosferze.
Problem wycieków metanu nie sprowadza się tylko do łupków, co warto zaznaczyć. Do wycieków dochodzi na całym świecie. Szczególnie w Rosji, gdzie standardy i przepisy wyglądają i działają inaczej niż na Zachodzie. W 2021 roku doszło do kilku poważnych wycieków metanu na świecie. Część z nich miała miejsce w Rosji, np. w czerwcu i w październiku. W czerwcu wyciek był poważny, bo w krótkim czasie do atmosfery dostało się 1830 ton CH4. Ze względu na siłę tego gazu, w krótkoterminowej perspektywie równało się to 40 tysiącom samochodów spalinowych jeżdżących przez cały rok.
To duży problem, który będzie narastać w miarę rozwoju przemysłu gazowego, który ma stać się obok atomu alternatywą dla węgla przed całkowitym przejściem na odnawialne źródła energii. To jednak niejedyny problem, jaki wiąże się z konsumpcją gazu. Spalanie gazu, np. w elektrowniach oznacza brak emisji zanieczyszczeń. Wielu powie, że to dobrze, o to właśnie chodzi. Oczywiście, tak, będziemy mieli czyste powietrze. Gdyby całe Indie przeszły na gaz, nie byłoby tam smogu, tak samo jak w Chinach, czy u nas. Problem w tym, że dziś tzw. aerozole są czynnikiem hamującym ocieplenie klimatu.
Biolog Gerry Stanhill na początku drugiej połowy XX wieku pracował przy projektowaniu systemów irygacji w Izraelu. Jego zadaniem było określenie siły, z jaką Słońce świeci nad Izraelem, ponieważ stanowi czynnik, który determinuje zapotrzebowanie roślin na wodę. Stanhill przez rok zbierał dane, które potem wykorzystano do krajowego systemu nawadnianiach z uwagi na to, że Izrael cechuje się dość gorącym i jednocześnie suchym klimatem. W latach 80. Stanhill postanowił zaktualizować dane. Naukowiec był zdziwiony tym, że doszło do 22% redukcji ilości światła docierającego ze Słońca do powierzchni. I wcale nie było to związane ze zmianami na Słońcu. Inni naukowcy także stwierdzili zmiany: 9% redukcji nad Antarktydą, 10% w USA, czy 16% na częścią Wysp Brytyjskich. Stanhill stwierdził, że ilość energii słonecznej docierającej do Ziemi spadła średnio o 2-4%. To powinno spowodować ochłodzenie klimatu, ale tak się nie stało z uwagi na emisje CO2.
Jest to sytuacja, która powinna budzić poważne ubawy, gdyż globalne ocieplenie jest tłumione przez zanieczyszczenia, które wraz ze spalaniem ropy i węgla trafiają do atmosfery. Chodzi tu głównie o dwutlenek siarki (SO2). Od kilkunastu lat ludzkość pompuje ponad 30 mld ton CO2 rocznie, z tego powodu obecna koncentracja tego gazu osiągnęła już wysokie wartości z pliocenu, lub dolne ze środkowego miocenu. Jeszcze ze 20 lat emisji w takim tempie, a osiągniemy maksymalne wartości, jakie miały miejsce w najcieplejszych okresach miocenu, kiedy świat wyglądał zupełnie inaczej niż dziś. Na półkuli północnej nie było lodu, a tylko część Antarktydy pokrywał lód, z racji czego poziom oceanów był około 40 metrów wyższy niż dziś.
Przedstawiona przez Journal of Geophysical Research: Atmospheres w 2013 roku analiza pokazuje, że wystarczy jedynie o 35% zredukować globalną emisję aerozoli, by doprowadzić do wzrostu globalnej temperatury o 1oC. Jeśli analiza jest poprawna, to możemy mieć problem, gdyż świat już ogrzał się o 1oC. Taką redukcję może nam zapewnić porzucenie brudnego węgla na rzecz gazu, który nie emituje aerozoli. No i rzecz jasna zielona energia, która ma nam zastąpić całkowicie węgiel i ropę.
Spowolnienie gospodarcze i związany z nim spadek emisji CO2 o 5,4%, a tym samym zanieczyszczeń w 2020 roku z racji pandemii okazał się zbyt krótki i zbyt słaby, by zauważalnie wpłynąć na temperatury planety. Trend musiałby być trwały. Jako że efekty związane z aerozolami są złożone (wyróżnia się między innymi efekt bezpośredni, polegający na blokowaniu światła słonecznego, oraz pośredni, czyli wpływ na właściwości chmur), to oszacowanie wielkości wpływu aerozoli antropogenicznych na klimat charakteryzuje się dużym zakresem niepewności. Oczywistą prawdą jest to, że zanieczyszczenia blokują część światła słonecznego. Eliminacja SO2 i innych aerozoli z pewnością spowoduje skok temperatury. Nie wiemy tylko jaki, bo analizy mogą być obarczone błędem. Niewątpliwie, świat z czystym powietrzem nam się ociepli.